Każdy jest taki sam, nawet jeśli się różnimy - RELACJA Z WYPRAWY


Marcin Markowski


Kilkanaścioro licealistów z XV Liceum Ogólnokształcącego w Łodzi spędziło dziesięć dni w Arizonie. Wyprawę wymyśliła polonistka. Co tam zobaczyli uczniowie? Czego się nauczyli? Zapytaliśmy o to uczestników wyprawy do Stanów Zjednoczonych.

Łodzianie mieszkali u amerykańskich rodzin, odwiedzali szkoły (m.in. indiańską), byli na uniwersytecie w Tucson, gdzie dyskutowali o Holocauście, spotykali się z różnymi społecznościami (z Polonią, z Amerykanami żydowskiego, meksykańskiego czy irlandzkiego pochodzenia, z Indianami z plemienia Tohono). - Zwiedziliśmy też pustynię w Arizonie, miasteczko westernowe w Tombstone, kopalnię kamieni półszlachetnych w Bisbee. Zaprzyjaźnialiśmy się, z kim się dało - mówi Barbara Matusiak, polonistka z XV LO, która zorganizowała wyprawę, a wcześniej ją wymyśliła.

Dwa lata temu w Sulejówku na konferencji polsko-amerykańskiej poświęconej nauczaniu o Holocauście spotkała dr Lisę Adeli z University of Arizona. - Tak samo zakręconą na punkcie różnorodności i tolerancji jak ja. Postanowiłyśmy więc wspólnie coś zrobić. My byliśmy w Ameryce, wkrótce młodzi Amerykanie przyjadą do Polski - opowiada Matusiak. - Chodzi nie tylko o to, by zobaczyć, jak się żyje gdzieś daleko od domu, na czym polega koegzystencja wielu kultur. Tematem przewodnim był Holocaust. Byliśmy ciekawi, co inni o nim wiedzą. Chcieliśmy spojrzeć na Zagładę Żydów z innej perspektywy, rozmawialiśmy z mieszkającymi w Stanach Ocalonymi.

Podróż do Arizony sfinansował Urząd Miasta Łodzi, a tam łodzianie byli gośćmi organizacji pozarządowych. Kilkoro z nich zapytaliśmy, co widzieli, czego się dowiedzieli i co dzięki Arizonie zrozumieli.

MONIKA KONOPIŃSKA, 17 LAT: - Na wymianę załapałam się jako jedna z kilkunastu szczęściarzy, bo choć temat naszego wyjazdu był trudny, nie żałuję niczego, nawet tego, że teraz mam sporo do nadrabiania w szkole.

Co zobaczyłam? Nie wiem, od czego zacząć. Może od tego, co mnie urzekło od razu po opuszczeniu lotniska - kaktusy. Nigdy nie widziałam kaktusów większych ode mnie. Do tego upał, poczułam się jak na Dzikim Zachodzie. Zwłaszcza w miasteczku westernowym - Tombstone. Tam jakby stanął czas. Niskie, drewniane domy, bary i restauracje w dawnym stylu. Szerokie piaszczyste drogi, stworzone dla dyliżansów i koni. Mieszkańcy ubierają się jak bohaterowie westernów na co dzień, nie tylko wtedy, gdy przyjeżdżają goście. Wszystko wygląda jak w filmach. Natomiast w Besbee miałam okazję zobaczyć niezwykłych artystów, a w ich sklepach colę z 1988 roku, jeszcze nieotworzoną, oraz kubek z... Wieliczki.

Przekonałam się, że Amerykanie wcale nie są tacy grubi, jak o nich się mówi w Polsce. Zobaczyłam miasta, w których - dzięki temu, że są rozległe - nie ma korków na drogach. Do Arizony wzięłam mnóstwo kremów do opalania i po opalaniu, a przywiozłam praktycznie całe butelki. Powietrze jest tam suche, więc mimo wysokiej temperatury nie można się opalić.

Co zrozumiałam? Mieliśmy tam spotkanie z osobami, które przetrwały Holocaust. Jedna z tych osób, notabene Polak, uświadomiła mi, że - choćbym przeczytała wszystkie książki, zwiedziła wszystkie miejsca i znała dokładnie opisy zbrodni - nigdy nie uświadomię sobie, jak straszne było to ludobójstwo i męczarnie. Ale również teraz wiem, że należy o tym problemie rozmawiać i dawać świadectwo następnym pokoleniom.

Dzięki takim wyprawom można przełamywać bariery kulturowe. W dzisiejszych czasach to niezwykle ważne, gdyż coraz więcej ludzi myśli o własnej narodowości jako jedynej i najlepszej, a tak nie jest.

NATALIA PIĄTKOWSKA, 17 LAT: - W Stanach Zjednoczonych byłam po raz pierwszy. Uderzyła mnie przestrzeń. Spodobały mi się szkoły. To albo jeden ogromny budynek, albo kilka mniejszych tworzących kompleks. W tym drugim przypadku w każdym budynku odbywają się inne zajęcia, np. w pierwszym lekcje matematyki i fizyki. W Arizonie jest ciepło i uczniowie nie muszą zakładać kurtek i ciepłych butów, by przemieścić się z budynku o profilu humanistycznym do tego o profilu ścisłym. Wszystko jest tam dobrze zorganizowane, np. uczniowie mają swoje szafki, w każdej klasie są rzutnik i tablica multimedialna. W Ameryce dozwolone i normalne jest jedzenie i picie na lekcji. Zastanawiałam się, czy nauczyciele nie czują się nieco lekceważeni i poirytowani. W końcu chrupanie chipsów jest tak samo denerwujące jak stukanie długopisem. W Polsce na pewno by to nie przeszło.

Jeżeli jestem już przy temacie jedzenia, wspomnę o supermarketach. Nie różnią się bardzo od polskich. Zaskoczyło mnie jedynie to, że nie ma tam soków w litrowych kartonach, lecz w wielkich trzy-czterolitrowych butlach. Stoisko z owocami było jednak przerażające, ponieważ wszystkie owoce wyglądały zbyt doskonale. Jabłka nie różniły się od siebie niczym i nienaturalnie błyszczały. Tych owoców w Ameryce sobie zatem odmówiłam. Na koniec ważna wskazówka językowa dla osób wybierających się do Ameryki: słowo "toilet" oznacza w Ameryce to, co w Polsce kolokwialny "kibel". Jeżeli chcemy skorzystać z toalety, pytamy o restroom lub bathroom. Dowiedziałam się o tym niestety dopiero wtedy, gdy powiedziałam rodzinie, u której mieszkałam, że ma beautiful home: sweet dining room, kitchen and toilet. Więc naprawdę warto pamiętać o tej małej różnicy w nazewnictwie, żeby potem nie poczuć się jak prostak.

MICHAŁ KOCHANOWSKI, KLASA IID: - Zobaczyłem bardzo dużo. Na samym początku byliśmy goszczeni przez Polonię mieszkającą w Tucson, w mieście wielkości Łodzi. Byliśmy zaskoczeni, bo nie tylko rodzice, lecz także dzieci mówiły całkiem nieźle po polsku. Zobaczyłem, jak żyją przeciętni Amerykanie, jak wygląda ich dzień. Rzeczywiście na śniadanie mają jajecznicę i sok pomarańczowy. Później była zmiana rodzin. Mieszkałem u Niemki, która wyjechała z Europy, gdy miała 16 lat. Teraz ma trochę powyżej pięćdziesiątki i prowadzi sklep z niemieckim jedzeniem. Byłem też w rodzinie żydowskiej, tam było najfajniej. Zabrali nas na swoje święto - Simha Tora. To takie zakończenie roku, kończą czytać Torę i zaczynają od nowa. Było dużo lepiej niż w naszym kościele. Tam wszyscy się śmieją, żartują i tańczą. U nas to niedopuszczalne. Spotkałem też prawdziwych Indian. Niestety, nie żyją w wigwamach i nie jeżdżą konno. Żyją w miastach, w których ulice nie mają nazw. Pojechaliśmy do indiańskiej szkoły, gdzie mieliśmy rozmawiać o naszej kulturze. Była tam dziewczyna, która miała włosy... do kostek. Powiedziała nam, że to jej rodzinna tradycja i że od 15 lat, czyli od urodzenia, nie obcinała włosów. Zetnie je dopiero wtedy, gdy urodzi dziecko, czyli za kilka lat.

Świetnie było też na spotkaniu z osobami, które przeżyły Holocaust. Było tam troje Polaków, Ukrainka i Węgierka. Z Polaków było dwóch panów, którzy byli w obozie, i pani, która była w Warszawie podczas powstania. Dużo dała mi do myślenia sentencja: "Kto słyszy świadectwo, sam staje się świadkiem". W sumie dużo się nauczyłem. Nigdy wcześniej nie gadałem z Żydami. Nie mam pojęcia, jak można nienawidzić Żydów. Naprawdę spoko ludzie. Interesują się tym samym co my, mają tylko inną religię. Zrozumiałem, czemu musimy pamiętać i powtarzać o Holocauście. Chodzi o to, by nigdy się to nie powtórzyło. Każdy jest taki sam, nawet jeśli się różnimy.

MILENA ADELT: - Arizona to totalnie inny świat. Wielkie przestrzenie, skaliste góry, kaktusy, rażące słońce. Zamiast komunikacji miejskiej - duże samochody z wielkimi bagażnikami dojeżdżające do płaskich, równo ułożonych jednorodzinnych domów. Brak korków, pośpiechu, tłumu zdenerwowanych i zniecierpliwionych ludzi, oczekujących na spóźniający się autobus czy tramwaj. Co chwila ktoś zatrzymywał mnie na ulicy, pytał, skąd jestem, pozdrawiał. Początkowo wydawało mi się to sztuczne i udawane, lecz z czasem przekonałam się, że to naturalna cecha mieszkańców Arizony.

Urzekło mnie ich przywiązanie do kraju i umiejętność pielęgnowania tradycji. Zadziwił mnie także amerykański system edukacji, ponieważ daje znacznie więcej możliwości niż nasz. Olbrzymie szkoły o bardzo dobrym, kosztownym wyposażeniu, każda sala ma swój własny sprzęt elektroniczny, szkolny teatr, różne instrumenty muzyczne, siłownia, basen, sala gimnastyczna - to wszystko wprawiło mnie w zachwyt. Uczniowie mogą wybrać zajęcia kształcące w kierunku artystycznym, takie jak muzyka, fotografia czy sztuka. A niemal każdy szesnastolatek ma swój własny samochód i tablet. Po pobycie w Stanach też czuję się bogatsza, ale w wiedzę. Spróbuję brać z Amerykanów przykład, jeśli chodzi o podejście do swojej kultury i innych ludzi.




***

Arizona

Stan w południowo-zachodniej części Stanów Zjednoczonych, którego pierwotną - choć nadal obecną - ludność stanowią Indianie z plemion Hopi i Apaczów. Hopi mieszkają w tych samych wioskach od co najmniej 700 r. n.e. W Arizonie mieszka też około 120 tys. osób pochodzenia polskiego. Głównie w okolicach Phoenix, gdzie co roku organizowane są polonijne festiwale. Arizona jest stanem słabo uprzemysłowionym. Słynie z upałów, stepów z kaktusami, wyżyny Kolorado i rezerwatów indiańskich.
Źródło: Gazeta Wyborcza

zamknij [X]